Ten wpis powstał w nietypowy sposób. Miałam świetny rysunek syna o dużym ładunku emocjonalnym i poprosiłam na facebooku o sugestie, o czym powinnam napisać, by rysunek był adekwatną ilustracją.
Oto rysunek:
Sugestie były rozmaite, początkowo bardziej barwne: „Nie strzelać do pianisty”, „wściekły matematyk”, „pan, który hajluje”, stopniowo ewoluowały w stronę „wściekły tata”, „tata w walce o swoje prawa rodzicielskie”.
W tę stronę postanowiłam pójść i napisać o walce ojców o to, by nie być „weekendowymi tatusiami”, lecz realnie uczestniczyć w życiu swoich dzieci, pomimo rozstania z ich matką.
Idę za tym, bo ta intuicja komentujących rysunek pokazuje, jak postrzegamy aktywność ojców w układaniu swoich relacji z dziećmi po rozstaniu z ich matką. Nie uzgadnianie. Nie porozumiewanie się. Nie wspólne szukanie dobrych rozwiązań. O nie. To jest WALKA!
Przyznam od razu, że nie mam wyrobionego zdania na ten temat.
Oczywiście w 100% pozytywne jest to, że coraz częściej spotykam ojców, którzy nie odpuszczają. Rozstając się z żoną / partnerką nie rozstają się z dziećmi. Naprawdę. Może mam nietypowe doświadczenia, ale stereotypowa postawa ojca, który odchodzi, nie płaci alimentów i nie interesuje się dziećmi zdarza się coraz rzadziej. Choć oczywiście bywa niestety i tak.
W rezultacie, w niektórych sprawach które prowadziłam, sąd orzekał lub rodzice uzgadniali miejsce stałego zamieszkania dzieci przy ojcu, a w tym sprawach, gdzie dzieci mieszkać miały z matką, kontakty z ojcem były regulowane w bardzo szeroki sposób. Nie były to spotkania co drugi weekend, lecz regularne spotkania, także w tygodniu, odprowadzanie do szkoły, na zajęcia, nocowanie u taty, wspólne wyjazdy, wspólne spędzanie części świąt i innych ważnych uroczystości, kontakt telefoniczny, na Skypie… W tym sprawach, w których kontakty były uregulowane jako rzadsze, wynikało to zazwyczaj z obiektywnych okoliczności, np. znaczna odległość między miejscami zamieszkania rodziców, lub charakter pracy (np. wyjazdowy) ojca.
Więc zmiany na przestrzeni ostatnich 12 lat (piszę o własnym doświadczeniu, dlatego odnoszę się do okresu własnej praktyki) niewątpliwie są. Zarówno w postawie ojców, jak i w podejściu sądów. Zmiany na plus.
Dlaczego zatem aktywności ojców w walce o swoje dzieci nie uważam za jednoznacznie pozytywną? Mam mianowicie 3 zastrzeżenia:
- Po pierwsze, tendencyjne podawanie danych.
- Po drugie, formy, jakie nieraz walka ta przybiera.
- Po trzecie, pewien dogmatyzm, a zwłaszcza apoteozę opieki naprzemiennej jako remedium na wszystkie problemy.
Po kolei:
1. Sposób podawania danych liczbowych.
Owszem, uważam, że posługiwanie się niektórymi danymi statystycznymi bywa tendencyjne. Np. mylące jest podawanie statystyk, w ilu % spraw sądy ustaliły miejsce zamieszkania dzieci przy ojcu i wysuwanie stąd wniosku, że sądy są nieprzyjazne ojcom, bez podawania w ilu % spraw ojcowie o to wnosili! Ojcowie wcale tak często nie wnoszą o to, by dzieci z nimi mieszkały. Z różnych powodów. Czasem są przekonani, że „to i tak nic nie da”, tu jest faktycznie pole do zmiany nastawienia. Częściej mają jednak ważne, rozsądne powody.
2. Forma działania.
Jeżeli chodzi o formy, to mam na myśli zwłaszcza skrajne sposoby działania.
A w szczególności brak szacunku. Jedna z akcji ruchu „Dzielny tata” odbywała się pod hasłem „sądy rodzinne niezawisłe od rozumu”. Nie twierdzę, że wszystkie wyroki i postanowienia wszystkich sądów są prawidłowe. Gdyby tak było nie pisałabym tylu apelacji, ile pisałam. Niemniej nie podoba mi się taka forma. No nie podoba mi się i już.
Oraz podawanie danych o działaniach nagannych ukazując je w pozytywnym świetle. Przykład? Na stronie dzielnytata.pl możemy przeczytać: „czy wiesz że 4% ojców ma przy sobie dzieci tylko dlatego że je uprowadziło?” Chciałabym wierzyć, że rodzic decydujący się na tak skrajne działanie, jakim jest uprowadzenie własnego dziecka robi to będąc głęboko przeświadczony, że to dla dobra dziecka i że nie ma innej drogi. Lecz podanie takiej informacji bez oceny moralnej, bez pokazania, jakim ciosem dla dziecka jest takie działanie, jest skrajnie nieodpowiedzialne i żadne słuszne racje tego nie mogą usprawiedliwiać.
Oczywiście nie wszystkie organizacje wspierające, zrzeszające ojców uciekają się do takich form. Nie przeszukałam całego internetu, ale mam wrażenie, że większość nie. Ale tak już jest, że głośny krzyk niewielu bywa lepiej słyszalny niż cicha, konstruktywna praca wielu…
3. Opieka naprzemienna – happy end?
Głównym celem oddolnych ruchów ojcowskich jest wprowadzenie jako zasady opieki naprzemiennej. Coraz częściej też rozstający się rodzice (częściej ojcowie) mnie o to pytają.
Nie jestem ani za ani przeciw.
Widziałam już opiekę naprzemienną niedobrze pomyślaną. Rodzice mieszkali w miastach oddalonych o 80 km, bez połączenia kolejowego. Tylko jedno z rodziców prowadziło samochód. Dziecko spędzało tydzień u jednego z rodziców, a tydzień u drugiego. Nie chodziło do przedszkola. Miało pójść do szkoły i zaczęła się walka. Trudna. Bo rodzice byli mocno skonfliktowani. W końcu, jak w opowieści o królu Salomonie, jedno z rodziców – matka – z bólem serca odpuściło…
Widziałam też opieką naprzemienną przemyślaną bardzo odpowiedzialnie. Rodzice mieszkali niedaleko od siebie, dziecko od każdego z nich miało blisko do szkoły, do kolegów. Rodzice potrafili porozumiewać się w sprawach wychowawczych spokojnie i rzeczowo. Nigdy nie mówili do dziecka źle o drugim rodzicu. Ani o byłych teściach. Przekazywali sobie wszystkie informacje – że na poniedziałek do szkoły trzeba przynieść pomidora, a w czwartek obowiązuje strój galowy. No dobra… to blef. Nie widziałam takiej opieki. Ale naprawdę wierzę, że to możliwe. Choć bardzo trudne.
Już niedługo (we wrześniu) zapytam psycholożkę – Martę Seweryńską-Kępa o to, jak dziecko postrzega taki system opieki po rozstaniu. A w szczególności, czy (a jeśli tak, to jak) da się sprawdzić, czy dla tego konkretnego dziecka to będzie dobre.
A sama następny wpis poświęcę warunkom, które muszą być spełnione, by opieka naprzemienna funkcjonowała.
A Ty? Co sądzisz o opiece naprzemiennej? Może masz własne doświadczenia? Jeśli tak, to są one pozytywne, czy nie?